Bitwa tuszów

Cześć!

         Dziś przychodzę do Was z obiecaną na instagramie przed kilkoma dniami bitwą tuszów! Nie wiem, jak wy, ale ja nie wyobrażam sobie mojego makijażu (zarówno dziennego, jak i wieczorowego) bez tego konkretnego kosmetyku. Mogę nie mieć na sobie podkładu, szminki czy cieni, ale tusz do rzęs to coś, bez czego czuję się po prostu źle. 
         Właśnie dlatego wybrałam z moich zasobów tusze, które miałam okazje testować przez kilka ostatnich miesięcy. W tym poście znajdziecie informacje o zaletach, wadach, cenie oraz dostępności w różnych miejscach, a na koniec - moją podsumowującą opinię. Miłej lektury! 


Bourjois, Twist up The Volume, Ultra Black Mascara 

         Jest to ultra czarna wersja maskary Bourjois ze szczoteczką Twist 2 w 1. Producent tym razem obiecuje nam efekt jeszcze dłuższych i bardziej pogrubionych rzęs, zaś dodatkową atrakcją jest mechanizm szczoteczki, z której możemy korzystać w dwóch pozycjach - zadaniem pierwszej jest maksymalne wydłużenie rzęs oraz równomierne nałożenie produktu, natomiast druga gwarantuje nam pogrubienie i zwiększenie objętości rzęs. 

         Jeżeli chodzi o moją przygodę z tym konkretnym tuszem, zaczęła się ona, gdy dopadło mnie znużenie związane z moją dotychczasową maskarą - Maybelline Lash Sensational Black. Nowy nabytek kupiłam podczas jednej z promocji w Rossmannie (cena regularna to około 60 złotych, na przecenach waha się między 30-40 złotych, jednak na drogeriach internetowych typu ezebra lub ekobieca możecie dostać produkt za około 20 kilka złotych). Początkowo do bajeru związanego ze zmianami pozycji szczoteczki podchodziłam bardzo sceptycznie, jednak produkt szybko skradł moje serce i nawet ja skusiłam się na regularne korzystanie z oferowanej opcji. Chociaż nie mam problemu z rzadkimi czy zbyt krótkimi rzęsami, to jednak lubię, gdy są one podkreślone i robią efekt WOW. Maskara przeszła swoją szkołę życia w wielu sytuacjach i okolicznościach - wyjście ze znajomymi, dzień spędzony w domu, wieczorna impreza, niska i wyższa temperatura, z podkładem oraz bez, z pomocą w postaci pudru pod oczami lub całkowicie bez niego. Efekt był satysfakcjonujący za każdym razem, o czym najlepiej świadczy fakt, że obecnie zużywam już trzecie opakowanie. Na ten moment nie istnieje dla mnie tusz lepszy niż ten z Bourjois. Nie kruszy się, nie osypuje, nie odbija się pod oczami, nawet jeżeli ta przestrzeń nie jest przypudrowana. Mimo dość fikuśnej szczoteczki (ten rodzaj nie należy do moich ulubionych - wszelkie silikonowe i ich pochodne są przeze mnie traktowane trochę po macoszemu) aplikacja jest naprawdę łatwa i przyjemna, ale co najważniejsze - nie zalewam się przy niej falą łez. Ponadto kolor to naprawdę CZERŃ, a nie coś na jej pograniczu. Sam wygląd opakowania również prezentuje się dość zacnie, może nawet odrobinkę luksusowo. 

          I niewątpliwie regularna cena w drogeriach również jest luksusowa. To prawdopodobnie największa wada tego produktu. Jestem świadoma, że 60 złotych za drogeryjny tusz to trochę za dużo, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę jego wydajność - to wszystko się wyrównuje. W pogotowiu pozostają również drogerie internetowe, gdzie maskara jest dostępna zawsze, dlatego polecam zaopatrywanie się w ten produkt właśnie tam. 


         GOSH Catchy Eyes Drama Extreme Black 

          Ten tusz stał się hitem internetu jesienią zeszłego roku. Nie jestem w stanie zliczyć, jak wiele filmów obejrzałam i ile recenzji przeczytałam lub usłyszałam. Wszystkie te ochy oraz achy zachęciły mnie do tego, by wybrać się do drogerii Hebe, gdzie dostępna jest cała marka GOSH. Niestety - cena odstraszyła mnie już na starcie, nawet jeżeli była zrozumiała chociażby przez wzgląd na świeżutką premierę. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy po zaledwie dwóch tygodniach ten sam tusz kosztował 15 złotych. Już sam fakt tak drastycznej obniżki dał mi do myślenia. Potem była już silikonowa szczoteczka, łzawienie przy aplikacji, odbijanie się produktu pod okiem i właściwie wszystkie inne nieszczęścia, które skutecznie zniechęciły mnie do używania tego produktu.

          Tusz (w teorii) ma zapewnić idealne rozdzielenie rzęs, ich intensywne wydłużenie oraz trwałość i głęboką czerń, zaś cała długotrwała formuła jest w stanie wytrzymać nawet 24 godziny. Nie będę kłamać - nie trzymałam go na oczach tak długo, bo najzwyczajniej w świecie nie byłam w stanie. Owszem; tusz ładnie wydłuża rzęsy, a jego kolor faktycznie jest widoczny, jednak na tym kończą się plusy w praktycznym użyciu. Produkt za każdym razem odbija się nie tylko pod oczami, ale również na powiece, zaś walka z jego aplikacją to droga przez mękę (typowo silikonowa szczoteczka). Nie pozostawia co prawda grudek, ale jego noszenie było dla mnie bardzo niekomfortowe i po kilku godzinach - za każdym razem - żałowałam, że tego konkretnego dnia zdecydowałam się właśnie na ten tusz. 

          Jeżeli chodzi o pozytywne rzecz - kosmetyk bardzo łatwo się zmywa. Często wystarczy jedynie czysta woda, ale jak wiadomo - jego resztki i tak najlepiej jest usuwać odpowiednim preparatem. Ponadto tusz został pozytywnie oceniony pod kątem ryzyka wystąpienia alergii i posiada świadczący o tym certyfikat. Jest to produkt wegański, zaś jego opakowanie to w 50% procentach plastik odzyskanego z oceanów. Osobiście uważam, że tego typu kosmetyki zasługują na szczególne uznanie. Niestety w tym przypadku chęć pragnienia wsparcia planety przegrała z wygodą i komfortem podczas noszenia danego produktu. Tuszu polecić nie mogę. Na pewno do niego nie wrócę, a jedynym pocieszeniem w całej sytuacji jest fakt, że nie wydałam na niego 60 złotych. 


         Maybelline Falsies Lash Lift 

          Względem produktów firmy Maybelline moja opinia jest różna - bywają nie tylko perełki, ale również buble, o których chciałabym jak najszybciej zapomnieć. Jeżeli chodzi o tusz Falsies Lash Lift to jego kariera rozpoczęła się w odmętach stron internetowych, a influencerki wszelkiej maści rozpływały się w zachwytach nad wieloma pozytywnymi cechami tego kosmetyku. Ceny kosmetyku w różnych miejscach wahają się między 20 a 30 złotych. 

          Swoje opakowanie zdobyłam na stronie drogerii ezebra, gdzie produkt przez naprawdę długi czas był niedostępny, co samo w sobie było dla mnie wskazówką dotyczącą tego, jak ogromną popularnością musi się ten konkretny kosmetyk cieszyć. Jeżeli chodzi o inne miejsca, to niewątpliwie możemy zakupić maskarę w drogeriach typu Rossmann czy Hebe, ale również na innych stronach internetowych takich jak Cocolita czy makeup.pl. Z tego, co mi wiadomo, na wielu z nich jest dostępny, dlatego szał na niego chyba po prostu przeminął.

          Niewątpliwie największą zaletą maskary Maybelline jest wygodna, łatwa w obsłudze szczoteczka. Ze wszystkich trzech wymienionych produktów to właśnie tą pracuje mi się najlepiej, chociaż zawartość również ma wiele plusów. Kwestie zauważalne na pierwszy rzut oka to przede wszystkim kolor, którego głębia jest prawdziwą czernią, nie zaś czymś do koloru czarnego zbliżonym. Ponadto rzęsy są ładnie pogrubione i ewidentnie wydłużone. Może nie przesadzałabym ze stwierdzeniem, że to efekt ,,sztucznych rzęs'', ale wizualnie różnica jest dostrzegalna. Tusz się nie kruszy i nie osypuje. Ma jednak inną, dla mnie dość znaczącą wadę - jego konsystencja sprawia, że odbija się zarówno pod okiem, jak i na powiece, co niestety bywa problematyczne. Nie zrobimy nim szybkiego, tworzonego na ostatni moment makijażu - szczególnie jeżeli na powiece znajdują się chociażby cienie. Tusz zasycha dość długo, zostawia po sobie ślady, odbija się mimo nałożonego pudru. Nie wiem, czy ta konsystencja w samym opakowaniu ulegnie jeszcze zmianie; maskarę testuję od blisko dwóch miesięcy i na razie nic nie zapowiada poprawy. 

          Każdy z wymienionych powyżej produktów niewątpliwie ma swoje wady i zalety, które dostrzegamy lub czujemy w zależności od tego, na co zwiększamy największą uwagę. Jeżeli miałabym przygotować z tych tuszów swoje top 3, to niewątpliwie na ostatnim stopniu podium znalazłby się tusz marki GOSH: niewygodna, doprowadzająca mnie do łez szczoteczka, odbijanie się pod okiem i na powiece, bardzo niekomfortowe uczucie podczas całego dnia noszenia. W tym przypadku stworzone w sposób ekologiczny opakowanie ma do zaoferowania więcej niż zawartość, za którą nie warto przepłacać. Na drugim miejscu uplasowałabym produkt marki Maybelline. Tusz ładnie rozdziela, wydłuża i podkręca rzęsy. Ma ładny kolor, nie osypuje się, ALE - bardzo długo zastyga, dlatego należy postępować z nim ostrożnie, ponieważ potrafi narobić niemałego bałaganu na powiece. Moim numerem jeden niewątpliwie pozostaje tusz marki Bourjois. Szybka, przyjemna praca w aplikacji, prawdziwie ciemny kolor, brak osypów i odbijania, a sens ma nawet możliwa do ustawienia w dwóch pozycjach szczoteczka. W tym przypadku byłabym skłonna płacić za niego nawet cenę regularną, ponieważ to po prostu się opłaca.

          A jak z Wami, kochane czytelniczki? Znacie którykolwiek z tych produktów? Który się Wam sprawdził a który okazał się bublem? Lub może Wasze must have to maskary zupełnie innych producentów? Dajcie znać! 


Komentarze

  1. Też nie wyobrażam sobie makijażu bez tuszu do rzęs :) Z opisanych tuszy żadnego jeszcze nie miałam :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

WRZESIEŃ Z KINGIEM: Smętarz dla zwierzaków (1989)

Alice Broadway - Tusz

Wojciech Kulawski - Syryjska legenda