SIERPIEŃ Z DC: Aquaman



           Arthur (Jason Momoa) jest synem królowej Atlanny (Nicole Kidman) oraz strażnika latarni morskiej. Dziecko z nieprawego łoża i jednocześnie hybryda człowieka oraz mieszkańca Atlantydy to hańba dla dumnego narodu podmorskiej krainy. Dotychczas trzymający się na uboczu bohater zostaje zmuszony do powrotu do swoich korzeni oraz w rodzinne strony, kiedy te znajdują się na skraju wojny. Ta może przenieść się na powierzchnię i dotknąć również ludzi. Jako Aquaman musi stanąć do walki ze swoim przyrodnim bratem Ormem (Patrick Wilson).

           Jeżeli miałabym wymienić jeden, robiący największe wrażenie element tego filmu, to niewątpliwie wybrałabym efekty wizualne. Widz przez cały seans jest konfrontowany z przepięknymi, podmorskimi krajobrazami. Gra świateł, cała paleta kolorów i różnorodne zaprezentowanie poszczególnych krain - to sprawiło, że możemy cieszyć się każdą kolejną klatką oraz kadrem. Ja bardzo chętnie wybrałabym się w podróż z Athurem, aby poznać wszystkie te miejsca związane z historią jego pochodzenia. Na uwagę niewątpliwie zasługuje również muzyka, którą po opuszczeniu kina męczyłam przez kilka długich tygodni. Naprawdę; rzadko kiedy film o superbohaterach urzeka mnie właśnie pod tym względem, a nawet jeżeli to zdecydowanie nie w tak dużym stopniu. 

           Naprawdę mocnym punktem całej produkcji jest również odtwórca głównej roli. Jason Momoa do tej pory kojarzył mi się przede wszystkim ze zdecydowanie za szybko uśmierconym w ,,Grze o Tron'' Khalem Drogo. Osobiście nigdy jakąś wielką sympatią tego aktora nie darzyłam. W GoT zrobił dobrą robotę, ale kiedy zniknął, nie odczułam tego boleśnie. Obecnie zaś nie jestem w stanie wyobrazić sobie na jego miejscu nikogo innego. On żył postacią Aquamana. Ba! On był Aquamanem. Widz gołym okiem dostrzega, że on bardzo dobrze się w tej roli czuł; że mógł się nią bawić i bardzo ochoczo tę możliwość wykorzystał. Siła mięśni, zawadiacki błysk w oku, może nawet nuta arogancji - to wszystko sprawiło, że Arthura nie dało się nie lubić, szczególnie że wszystkie sceny rozrób z jego udziałem po prostu cieszyły. Równie przyjemnie patrzyło mi się na jego głównego przeciwnika - Patrick Wilson jako postać zdecydowanie negatywna również zapadł mi w pamięć, zaś całe napięcie między Aquamanem a jego przyrodnim bratem było odczuwalne nieustannie. Reszta obsady nie zrobiła na mnie tak ogromnego wrażenia, ale jednocześnie nie mam powodów, by wystosować jakieś poważniejsze zarzuty - ostatecznie bowiem miło patrzyło mi się nawet na Amber Heard, za którą na co dzień nie przepadam. 

           Nie brakowało scen humorystycznych, jak również porządnych bijatyk i momentów nieco bardziej podniosłych. Lubię tego typu miks, nawet jeżeli w tym konkretnym filmie fabuła nie była mocno skomplikowana. Niektórzy twierdzą, że była wręcz głupia, zaś scenariusz sam w sobie został przeładowany wydarzeniami. Tutaj muszę się zgodzić, ale zdecydowanie nie twierdzę, że to jakkolwiek zakłócało odbiór filmu jako całości. Oczywiście, niektóre wątki czy sceny mogłyby zostać pominięte i nikt by się nie zorientował w ich braku, ale przecież DC już nas do takich rzeczy przyzwyczaiło. Jeszcze innym zarzutem jest chwilowo mocno dostrzegana niekonsekwencja chociażby w strojach bohaterów - raz suche, raz mokre, zmuszające nie do skupienia się na filmie, ale zastanowienia się, która scena dzieje się po której. W tym momencie jednak czepiam się szczegółów, które - moim zdaniem - w filmach tego typu są jedynie dodatkowym, nie zawsze istotnym elementem. 

           Ja bawiłam się przednio. Co prawda do ponownego obejrzenia tego filmu zmusiła mnie dopiero konieczność napisania tej recenzji, ale nie żałuję poświęconego na to czasu. Przypomniałam sobie, jak dobrze bawiłam się w kinie i jak bardzo podoba mi się postać Aquamana. Obecnie więc jeszcze bardziej niecierpliwie czekam na kolejną część jego solowego filmu. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WRZESIEŃ Z KINGIEM: Smętarz dla zwierzaków (1989)

Alice Broadway - Tusz

Wojciech Kulawski - Syryjska legenda