SIERPIEŃ Z DC: Legion Samobójców



          W swoim życiu widziałam już wiele filmów, na które był ogromny hype. Co więcej - wiele z nich spełniło swoją rolę kinowego hitu i zrealizowało wszystkie oczekiwania. Niestety znalazło się też miejsce dla całkowitych niewypałów, po seansie których pozostają jedynie emocje takie jak niesmak czy gorycz rozczarowania, ale również i pytania pokroju ,,to na to tak naprawdę czekałem?''. ,,Legion Samobójców'' już samym polskim tytułem nie zachęca do tego, by po owy twór sięgnąć, zaś spędzenie nad nim dwóch godzin było dla mnie stopniowo dawkowaną katorgą. Przyznaję się bez bicia - film oglądałam na raty, zazwyczaj po około dwadzieścia minut, bo nie byłam w stanie znieść tego, co działo się na ekranie. Co to właściwie było?


          Historia raz jeszcze oparta na życiu komiksowych bohaterów tym razem skupia się na świecie, w jakim przyszło ludziom funkcjonować po śmierci Supermana. Narastający chaos i brak kontroli nad przestępczym światkiem zmusza Amandę Waller do podjęcia budzących kontrowersję kroków; bohaterka Violi Davis bez skrupułów mówi o potencjale, jaki drzemie w istnieniu nadludzi, których należy wykorzystać do walki o lepsze jutro. Ich rola w zorganizowanej przez nią misji jest bardzo prosta i nie ma w niej miejsca na półśrodki - albo pomagają, zdobywając dla siebie szansę na zmniejszenie wyroków, albo giną, co w gruncie rzeczy nie będzie żadną stratą dla społeczeństwa. Podjęta decyzja okazuje się dość oczywista, a nasi złoczyńcy bardzo szybko zostają rzuceni w wir walki.

          O ile kocham komiksowych bohaterów, używany w filmach DC humor, a cała koncepcja wykorzystania ,,tych złych'' do walki dla ,,dobrej strony'' przemawia do mnie w stu procentach, o tyle podczas seansu męczyłam się niesamowicie mocno. Tak naprawdę nie wiem, gdzie dokładnie leży problem tego filmu (tak, to prawdopodobnie moje charakterystyczne stwierdzenie przy produkcjach z tego uniwersum). Mamy tu bowiem kilku naprawdę niezłych bohaterów; Margot Robbie jako Harley Quinn, Will Smith jako Deadshot (a wcale za tym aktorem nie przepadam!) czy wspomniana już wyżej Viola Davis w roli bezwzględnej Amandy Waller, która pociąga za wszystkie sznurki i nie cofnie się przed niczym, by zrealizować swój cel. Niewątpliwie to właśnie również te postaci otrzymały najwięcej czasu na ekranie. Cała reszta to tylko dodatek, z którym nie byłam w stanie jakkolwiek się zżyć.

          Początek był całkiem obiecujący. Dostaliśmy historię każdego złoczyńcy (potencjalnie bardzo ciekawego), mogliśmy poznać jego motywacje i stworzyć potencjalny scenariusz na przyszłość. Ponieważ jednak czas kinowy kosztuje, a fabuła musi przeć do przodu - sielanka skończyła się bardzo szybko. Informacje były raczej szczątkowe, pozostawione bez rozwinięcia, zaś akcja tak intensywna, że w pewnym momencie losy bohaterów były mi całkowicie obojętne. Sposób narracji opiera się tutaj na daleko idącej skrótowości, która nie pozwala się w cokolwiek zaangażować - po co, skoro za chwilę to nie będzie miało znaczenia? Ta szybkość wydarzeń zdecydowanie nie pomaga wczuć się w cokolwiek, a więc nie budzi emocji, które faktycznie mogłabym odczuwać, śledząc losy grupki antybohaterów czy nawet Ricka Flaga. Tutaj nawet możliwość obserwowania na ekranie uwielbianego przeze mnie Joela Kinnamana nie była przyjemnością samą w sobie. Interakcje między bohaterami - choć momentami zabawne - nie były na tyle głębokie, bym postrzegała ich jako drużynę mającą wspólny cel. 

          Nie to jednak ubodło mnie najmocniej. Wbrew wielu pozytywnym opiniom - nie uważam, żeby Jared Leto w chociażby minimalnym stopniu zbliżył się do postaci Jokera w sposób, jaki tej postaci się należy. O ile pod względem aparycji przypominał komiksową wersję największego przeciwnika Batmana, o tyle jego sposób bycia sprawił, że postrzegałam postać Pana J. jako bohatera bardzo spłyconego. Dziwaczność, odrobina groteski, wzbudzany w ludziach strach - tak, to wszystko pasuje do tej postaci, jednak jako całokształt zwyczajnie tego nie kupiłam. Być może wpływ na to miało tych kilka wyrywkowych scen, które w głównej mierze bazują na chęci odbicia Harley. To właśnie ona wiodła główny prym, dlatego cała ich relacja zaprezentowała się w sposób odwrotny od już nam znanego - to właśnie ona zdawała się grać główne skrzypce w tym związku, zaś Joker otrzymał poboczną rolę walczącego o nią pomagiera. Jednocześnie jestem świadoma, że problem z odniesieniem się do tego bohatera może leżeć właśnie w czasie, jaki został mu poświęcony - Joker pojawiał się zdecydowanie za rzadko, by móc go jednoznacznie ocenić. 

          Motyw z Enchantress również został dla mnie cholernie mocno spłycony (prawdopodobnie przez nadmienioną już w tej recenzji skrótowość i szybkość wydarzeń), szczególnie w scenie ostatecznego starcia. Właściwie mam problem z całym zakończeniem, który nijak pasuje do - w założeniu - mrocznego klimatu DC. Jest dużo scen akcji, a może nawet funkcjonuje tu ich zdecydowany przesyt; motywacje niektórych bohaterów pozostawiają wiele do życzenia, zaś całość to zwyczajna sieczka, która skutecznie niszczy możliwość odczuwania przyjemności z całego seansu. 

          Na plus zdecydowanie oceniam kilku aktorów, z całą pewnością również muzykę. Ostatecznie jednak nie był to film, do którego mogłabym wrócić, bo nie mam aż tyle czasu, by po raz kolejny go sobie dawkować w mniejszych ilościach. Ponieważ jednak opinie są bardzo podzielone, jestem ciekawa, co wy sądzicie o ,,Legionie Samobójców''? 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WRZESIEŃ Z KINGIEM: Smętarz dla zwierzaków (1989)

Alice Broadway - Tusz

Wojciech Kulawski - Syryjska legenda