SIERPIEŃ Z DC: Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)

          


         Nie wiem, czy istnieje osoba, która - będąc zaznajomioną z uniwersum DC - nie postrzegałaby tego filmu jako kontynuacji wydarzeń z ,,Legionu Samobójców''. O ile oryginalna historia nie wzbudziła we mnie ani żadnych oczekiwań, ani tym bardziej jakichkolwiek emocji, o tyle sympatia do Margot Robbie i możliwość zobaczenia jej - na swój sposób - solowego filmu zainteresowały mnie na tyle, że na produkcję oczekiwałam z ogromnym zniecierpliwieniem. Ostatecznie moje oczekiwania zostały skonfrontowane z rzeczywistością, zaś film jako całość postrzegam różnorako - w zależności od poruszonego aspektu.


          Po raz kolejny możemy zatem obserwować niesamowitą Margot Robbie jako tytułową Harley Quinn - dotychczasową partnerkę Jokera. W ,,Ptakach Nocy...'' jednak księcia zbrodni nie dane było nam zobaczyć; jak wskazuje sam tytuł filmu, fabuła opiera się na bohaterce, która będzie musiała uniezależnić się po rozstaniu z panem J. i skonfrontować ze wszystkimi osobami, którym zdążyła podpaść, a które do tej pory nie mogły dokonać na niej zemsty przez wzgląd na opiekę, jaką otaczał ją złoczyńca. Film opowiada również historie kilku innych bohaterek, których losy w pewnym momencie się spotkają. Jeżeli mam być całkowicie szczera - żadna z nich nie przekonała mnie do siebie na tyle, żebym czuła się zaintrygowana jej losami. Mamy tu bowiem do czynienia z policjantką Renee Montoyą (Rosie Perez), która na komendzie zdominowanej przez mężczyzn odgrywa swego rodzaju kobiecą wersję Brudnego Harry'ego - jako jedna z nielicznych kobiet w tym policyjnym światku nie boi się stosowania niekonwencjonalnych metod. Co więcej - ona jedyna sprawia wrażenie zainteresowanej szczerą, efektywną walką z przestępczością, co prowokuje konflikt z głównym przełożonym i przypisującym sobie jej zasługi komendantem. Jest również Łowczyni (Mary Elizabeth Winstead) pojawiająca się w kilku urywkach, która na dłużej zostaje z nami dopiero w ostatnich scenach filmu oraz Czarny Kanarek (Jurnee Smollet-Bell), która jako policyjny kret ma spory udział w poszczególnych wydarzeniach. I chociaż na papierze to wszystko niewątpliwie brzmiało pięknie, to jednak w rzeczywistości niewielka ilość czasu poświęconego tym bohaterkom sprawiła, że stały się nijakie, zaś ich los był dla widza czymś całkowicie obojętnym.

          Mam problem z jednoznacznym określeniem, co jest głównym problemem tego filmu. Główny motyw, a więc próba odzyskania drogocennego diamentu, nie jawi się w moich oczach jako coś, czemu należałoby poświęcić ponad półtorej godziny. Brak tutaj naprawdę ciekawej, sensownej historii, która pozwoliłaby na lepsze, dużo głębsze ukazanie bohaterów. O ile potencjał Harley w jakimś stopniu został wykorzystany (co wcale nie było łatwe, zważywszy na złożoność tej eks doktor psychiatrii, obecnie jednej z najbardziej nieobliczalnych bandytek Gotham), o tyle cała reszta postaci była zbędnym dodatkiem - ani się z nimi nie zżyłam, ani im nie kibicowałam, ani nie zapamiętałam ich na tyle, by jakkolwiek zainteresowań się ich dalszymi losami. Niewątpliwie oglądanie zakłóca również odrobinę wymieszana chronologia, nawet jeżeli opowiadanie snuje główna protagonistka. Na uwagę zasługuje również Ewan McGregor w roli Czarnej Maski, chociaż i tutaj mogłabym znaleźć kilka ,,ale''. Postać sama w sobie jest napisana w sposób najzwyczajniej w świecie głupi, może odrobinę tandetny, jednak on swoim zachowaniem, mimiką i pewnymi niuansami nadaje jej swego rodzaju głębi, która sprawia, że spoglądałam na niego nie jak na goniącego za pieniędzmi, aspirującego do miana Króla Gotham kretyna, ale na perfidnego złoczyńcę, który swoim postępowaniem wręcz mnie obrzydzał. Tutaj plusy związane z obsadą po prostu się kończą, a ja wciąż nie wiem, czy to wina scenariusza, czy nadzwyczaj kiepskiego castingu.

          Z rzeczy, które w jakiś sposób mnie zainteresowały i nawet mi się spodobały, to niewątpliwie ta feministyczna nuta. Chociaż całokształt nie jest w tym jakoś mocno nachalny, to jednak cały wydźwięk historii jest bardzo jednoznaczny - grupa kobiet, których życie nie rozpieszczało, mierzy się z kolejnymi problemami oraz komplikacjami, zaś ich głównymi prowokatorami są właśnie mężczyźni; wkurzający eks, przywłaszczający sobie cudze zasługi przełożony, sprzedający jedną z bohaterek przyjaciel. W niektórych przypadkach ma to mniej, w innych więcej sensu. Sposób pokazania tych zawiłości w relacjach również bywa toporny, ale niewątpliwie swoją robotę zrobiła tutaj muzyka. Naprawdę, soundtrack jest tutaj dopasowany idealnie, zaś Czarny Kanarek śpiewająca ,,It's a Man's Man's Man's World'' to zdecydowanie jedna z najlepszych scen filmu.

          Sceny walki to również ten pozytywny aspekt; choreografia, wykorzystanie rekwizytów czy otoczenia oraz połączenie dzikiego, niesamowicie kolorowego stylu sprawiły, że bawiłam się po prostu dobrze. Jednocześnie jednak nie zabrakło wtop pokroju kaskadera niemal czekającego na uderzenie, co nieco zaburzyło dynamikę poszczególnych scen akcji/walki. Nie uważam jednak, by było to coś, co mocno zaburzyłoby obraz całego tworu. Zdecydowanie bardziej uwagę przykuwają elementy takie jak stylistyka filmu, wspomniane już kolory, sposób, w jaki Harley obraca się w przestępczym światku, z którego momentami jest wręcz wyciągnięta, jak gdyby nie do końca zdawała sobie sprawę z czyhającego na nią zagrożenia. 

          Jak już pisałam wyżej - podczas seansu bawiłam się naprawdę dobrze. Niesamowicie przyjemnie patrzyło mi się na Margot Robbie w głównej roli i cieszę się, że film - mimo mylącego tytułu - opowiadał właśnie o niej, a nie o Ptakach Nocy, które w gruncie rzeczy swoich kilka minut dostały gdzieś w ostatnich scenach. Muzyka, efekty, sceny walki - to wszystko sprawiło, że obrazek był przyjemny, dość lekki, ale jednocześnie nie był to film, który zapada w pamięć na dłużej i do którego będę często, o ile w ogóle, powracać. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WRZESIEŃ Z KINGIEM: Smętarz dla zwierzaków (1989)

Alice Broadway - Tusz

Wojciech Kulawski - Syryjska legenda