WRZESIEŃ Z KINGIEM: Smętarz dla zwierzaków (1989)


        Smętarz dla zwierzaków z 1989 roku, to ekranizacja Kinga, do której lubię regularnie powracać mimo wielu niedociągnięć, gdyż darzę ją sporym sentymentem, podobnie jak książkę.

        Jak to z ekranizacjami bywa, fabuła z pewnością Was nie zaskoczy, szczególnie wtedy, kiedy mieliście okazję przeczytać tą konkretną powieść Kinga. Oglądając film, również mamy więc okazję poznać losy Louisa i Rachel, którzy wspólnie z dziećmi - Ellie i Gagem, przeprowadzają się do nowego domu w małej miejscowości w stanie Maine. Miejsce, które miało być dla nich nowym rozdziałem w życiu, okazuje się być tym, które całkowicie zaburzy rodzinny spokój i pozbawi radości z życia. Pierwszym nieszczęśliwym wypadkiem jest ten, w którym pod kołami rozpędzonego samochodu w pobliżu domu, ginie ukochany kot Ellie. Z pomocą sąsiada, Louise decyduje się zakopać zwierzaka na pobliskim cmentarzu dla zwierząt, gdzie w przeszłości chowano zmarłych Indian z plemienia Micmaców. Jak się okazuje, miejsce to jest pełne nadprzyrodzonej energii, pod wpływem której kot wraca po pewnym czasie do domu, lecz zupełnie odmieniony. Jest to jednocześnie wstęp, do dużo dramatyczniejszych wydarzeń, które mają miejsce w kolejnych minutach filmu.

        Jeśli chodzi o tą konkretną ekranizację, nie mam jej za wiele do zarzucenia. Początkowy pośpiech jaki jest wyraźnie wyczuwalny, ma swoje minusy, zwłaszcza że twórcy pominęli kilka ciekawszych fragmentów z książki, by upchnąć całą fabułę w zaledwie półtoragodzinnym filmie. Niemniej, udało im się zbudować klimat, za sprawą którego czuje się te nieprzyjemne dreszcze. Osobiście ubodło mnie najbardziej to, że został drastycznie ograniczony moment z książki, w której sąsiad Louisa i Rachel, opowiadał mężczyźnie historię cmentarza. O ile w książce, King rewelacyjnie przedstawił jego historię, tak w filmie dostaliśmy zaledwie jedną krótką wzmiankę, która najwyraźniej wystarczyła głównemu bohaterowi do tego, by postawił wszystko na jedną kartę i zdecydował się zadrzeć z duchami zmarłych Indian. Żałuję również, że nie poruszono w filmie legendy Wendigo, która w książce była jednym z najbardziej interesujących mnie fragmentów, ale najwyraźniej nie można mieć wszystkiego, jeśli chodzi o filmowe ekranizacje. 

        Jest również moment komiczny, a mianowicie ostatnia scena filmu. Nie chce spojlerować, jeśli ktoś nie oglądał, ale ci, którzy widzieli na pewno wiedzą o czym mówię, a ci którzy dopiero obejrzą, zrozumią, że dosadność tej sceny jest szczytem kretynizmu i tym jednym ujęciem potrafi wzbudzić spory niesmak i zaburzyć obraz całości, jeśli nie podejdzie się do tego z pewnym dystansem i przymrużeniem oka. Dodam przy tym, że w ogóle nie podeszła mi odtwórczyni roli Rachel. W swojej roli była niesamowicie drętwa i irytująca. Brakowało jej jakiś większych emocji i chwilami zastanawiałam się nad tym, czy musiała zagrać w tym filmie za karę, czy może po prostu jest tak kiepską aktorką, że nie stać ją na więcej, niż te minimum, które pokazała w filmie. 

        Jeśli chodzi o plusy, jednym z największych jest postać Victora Pascowa, którą mam wrażenie, że twórcą udało się przedstawić i rozbudować dużo lepiej niż zrobił to sam King. W książce postać ta nie przerażała. W filmie? Jak najbardziej. To samo tyczy się wątków dotyczących siostry Rachel, Zeldy. Retrospekcje z nią związane, były jedną z mocniejszych stron ekranizacji, w przeciwieństwie do książki. Zaś jeśli chodzi o najmłodszego z aktorów, czyli Miko Hughesa, jestem pod wrażeniem tego, jak tak małe dziecko, potrafiło odegrać tak istotną dla tego filmu rolę, potrafiąc przy tym wywołać w widzu nie jeden raz gęsią skórę i autentyczny lęk, utrzymujący się jeszcze po seansie. 

        Warto również wspomnieć o tym, że w ekranizacji z 1989 roku, swoją rolę odegrał również sam Stephen King wcielając się w miejscowego pastora. Był to zaledwie epizod, ale przy tym świetny smaczek dla fanów autora. Charakteryzacja bohaterów, również nie pozostawia pola na narzekanie. Mimo tego, że film ma swoje lata i był kręcony w czasach, gdy nie było takich możliwości jak ma to miejsce obecnie, wszystko wyglądało naprawdę dobrze i realnie. Dodam również, że za plus uważam również napisy końcowe, gdzie twórcy postanowili podłożyć piosenkę Ramones - Pet Sematary. 

        Na koniec, szczerze przyznam, że miałam dylematy czy napisać o starej ekranizacji, czy o nowej z 2019 roku. Ostatecznie jednak zdecydowałam się na tą starszą, gdyż nowa w ogóle do mnie nie przemawia i musiałabym na nią wylać kubeł pomyj, a tego raczej nikt nie miałby ochoty czytać. Uwzględnię więc tutaj, że nowa ekranizacja wprowadziła wiele zmian, które w ogóle do mnie nie przemówiły, a jedyne co uważam za jej plus, to kota odgrywającego świetnie rolę Churchilla ;)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Alice Broadway - Tusz

Wojciech Kulawski - Syryjska legenda